poniedziałek, 16 czerwca 2014

na dobranoc

 Leżę właśnie w łóżku i po odkopaniu swoich starych, zeszłorocznych wypocin uświadamiam sobie, że jestem w dokładnie takim samym stanie jak wtedy kiedy stworzyłam pierwszego umieszczonego w tym miejscu posta. Dzisiaj również prócz laptopa towarzyszy mi ulubiony trunek a nastrój jest lekko wisielczy.
Rozkoszując się smakiem i aromatem alkoholu, którego nazwy wspominać nie będę wspominam sobie jak to kilka lat temu, będąc jeszcze w gimnazjum i wysłuchując kazań i morałów ze strony starszych, niekoniecznie rodziców ale dziadków, nauczycieli i babć, które odczuły potrzebę naprawiania świata podczas jazdy autobusem marzyłam o tym, żeby w końcu być już dorosłą. Moment ten oczywiście nieuchronnie nadszedł i w sumie w dniu kiedy pobiegłam do sklepu by pierwszy raz zakupić wszelakie używki w sposób całkowicie legalny i zgodny z zasadami etycznymi narzuconymi przez społeczeństwo byłam wielce zadowolona. Oto ja: dorosła! Wtedy to jednak było coś całkiem innego niż teraz. Młody człowiek dostał dowód osobisty i cieszył się z niego jak murzyn blaszką (on przynajmniej blaszką a nie kawałkiem plastiku z uwiecznionym na stałe jakże niewyjściowym wizerunkiem ww. osobnika „dorosłego”). Cała reszta pozostawała bez zmian. Rano do szkoły, później na ugotowany przez mamusię obiadek. Zwykła codzienność, zero zmartwień, wszystkim zajęli się rodzice. W końcu jednak kochana mamusia i równie kochany tatuś przestają ingerować w Twoje sprawy. Przez jakiś czas człowiek się cieszy. Do czasu aż nie musi podejmować własnych decyzji.
I w tym momencie znajdujemy się w końcu w punkcie do którego zmierzam. Otóż mój dzisiejszy nastrój nie jest (wyjątkowo) wynikiem kontaktów międzyludzkich a wewnętrznego konfliktu, który rozgorzał gdzieś w środku mojej głowy. Wyszło na to, że moja osobowość jest podzielona: jedna jej część jest cholernie wygodnicka. Zrobi co się jej każe i dzięki temu nie musi się zbytnio wysilać. Z drugą niestety jest trochę większy problem. Myśli. Nawet za dużo i chce robić wszystko, żeby było dobrze. Szkoda tylko, że nie wie jak do tego dojść.
W ubiegłym tygodniu walkę zwyciężyła część nr 2. Ignorując wszelkie głosy rozsądku uznała iż podjęte po maturze decyzje były błędem i stoją na przeszkodzie do szczęśliwego życia. Czym to poskutkowało? Ano zaniechaniem codziennych podróży na uczelnie i z powrotem. Jednym słowem: moja dotychczasowa kariera akademicka przestała istnieć.
Teraz możemy połączyć to z rozważaniami o dorosłym życiu. W tej chwili chciałabym, żeby ktoś zdecydował za mnie. Nie podpowiadał czy radził. Rozkazał. A tak zostaje sama z milionem wątpliwości. A drogi mam dwie. Albo powtórzyć rok na kierunku, który rozpoczęłam bo nie miałam pomysłu na inny albo zadręczać się poszukując czegoś co tak naprawdę sprawi, że za 10 lat wyjście do pracy nie będzie stanowiło udręki acz przyjemność.
Dochodząc do sedna: uświadomiłam sobie właśnie, że dorosłość wcale a wcale NIE JEST TAKA FAJNA jak wydawało mi się to kiedyś. I naprawdę wiele oddałabym, żeby móc wrócić do czasów gdzie największym zmartwieniem był sprawdzian z przyrody.

Takim oto sposobem dotarłam do dna kieliszka. Na zakończenie powtórzę to co w pierwszym poście, skoro już raz o nim wspomniałam. Dziękuję za uwagę. I Wasze zdrowie moi drodzy!