Leżę właśnie w łóżku i po
odkopaniu swoich starych, zeszłorocznych wypocin uświadamiam sobie,
że jestem w dokładnie takim samym stanie jak wtedy kiedy stworzyłam
pierwszego umieszczonego w tym miejscu posta. Dzisiaj również prócz
laptopa towarzyszy mi ulubiony trunek a nastrój jest lekko
wisielczy.
Rozkoszując się smakiem i aromatem
alkoholu, którego nazwy wspominać nie będę wspominam sobie jak to
kilka lat temu, będąc jeszcze w gimnazjum i wysłuchując kazań i
morałów ze strony starszych, niekoniecznie rodziców ale dziadków,
nauczycieli i babć, które odczuły potrzebę naprawiania świata
podczas jazdy autobusem marzyłam o tym, żeby w końcu być już
dorosłą. Moment ten oczywiście nieuchronnie nadszedł i w sumie w
dniu kiedy pobiegłam do sklepu by pierwszy raz zakupić wszelakie
używki w sposób całkowicie legalny i zgodny z zasadami etycznymi
narzuconymi przez społeczeństwo byłam wielce zadowolona. Oto ja:
dorosła! Wtedy to jednak było coś całkiem innego niż teraz.
Młody człowiek dostał dowód osobisty i cieszył się z niego jak
murzyn blaszką (on przynajmniej blaszką a nie kawałkiem plastiku z
uwiecznionym na stałe jakże niewyjściowym wizerunkiem ww. osobnika
„dorosłego”). Cała reszta pozostawała bez zmian. Rano do
szkoły, później na ugotowany przez mamusię obiadek. Zwykła
codzienność, zero zmartwień, wszystkim zajęli się rodzice. W
końcu jednak kochana mamusia i równie kochany tatuś przestają
ingerować w Twoje sprawy. Przez jakiś czas człowiek się cieszy.
Do czasu aż nie musi podejmować własnych decyzji.
I w tym momencie znajdujemy się w
końcu w punkcie do którego zmierzam. Otóż mój dzisiejszy nastrój
nie jest (wyjątkowo) wynikiem kontaktów międzyludzkich a
wewnętrznego konfliktu, który rozgorzał gdzieś w środku mojej
głowy. Wyszło na to, że moja osobowość jest podzielona: jedna
jej część jest cholernie wygodnicka. Zrobi co się jej każe i
dzięki temu nie musi się zbytnio wysilać. Z drugą niestety jest
trochę większy problem. Myśli. Nawet za dużo i chce robić
wszystko, żeby było dobrze. Szkoda tylko, że nie wie jak do tego
dojść.
W ubiegłym tygodniu walkę zwyciężyła
część nr 2. Ignorując wszelkie głosy rozsądku uznała iż
podjęte po maturze decyzje były błędem i stoją na przeszkodzie
do szczęśliwego życia. Czym to poskutkowało? Ano zaniechaniem
codziennych podróży na uczelnie i z powrotem. Jednym słowem: moja
dotychczasowa kariera akademicka przestała istnieć.
Teraz możemy połączyć to z
rozważaniami o dorosłym życiu. W tej chwili chciałabym, żeby
ktoś zdecydował za mnie. Nie podpowiadał czy radził. Rozkazał. A
tak zostaje sama z milionem wątpliwości. A drogi mam dwie. Albo
powtórzyć rok na kierunku, który rozpoczęłam bo nie miałam
pomysłu na inny albo zadręczać się poszukując czegoś co tak
naprawdę sprawi, że za 10 lat wyjście do pracy nie będzie
stanowiło udręki acz przyjemność.
Dochodząc do sedna: uświadomiłam
sobie właśnie, że dorosłość wcale a wcale NIE JEST TAKA FAJNA
jak wydawało mi się to kiedyś. I naprawdę wiele oddałabym, żeby
móc wrócić do czasów gdzie największym zmartwieniem był
sprawdzian z przyrody.
Takim oto sposobem dotarłam do dna
kieliszka. Na zakończenie powtórzę to co w pierwszym poście,
skoro już raz o nim wspomniałam. Dziękuję za uwagę. I Wasze
zdrowie moi drodzy!